Opublikowany przez: Mama Julki 2011-03-10 10:01:20
To był piękny, lipcowy dzień. Słońce prażyło niemiłosiernie i było chyba ze 30 stopni w cieniu, a my mimo to drżeliśmy stojąc przed ołtarzem... Ale zacznijmy od początku, no może nie od samego, bo musiałabym napisać książkę, ale cofnijmy się troszkę wstecz...
Być może nasz związek jest dowodem na istnienie przeznaczenia, bo właściwie nie mogło być inaczej... Chłopak z sąsiedztwa i dziewczyna z sąsiedztwa, których dzieliło 10 domów i 5 lat różnicy:) Po wielu perypetiach, ze szczerej przyjaźni narodziła się wreszcie miłość. Po ponad 2 latach bycia razem, zaręczyliśmy się – w II dzień Świat Bożego Narodzenia 2005 r. A od stycznia dążyliśmy już do tego, żeby latem stanąć na ślubnym kobiercu. To nic, że ja dopiero kończyłam liceum, a rodzice spojrzeli na nas, jak na kosmitów, kiedy pewnego dnia oznajmiliśmy im, że mamy już wybrany termin: 29 lipca 2006. Oczywiście wiedzieli o naszych planach, ale nie przewidywali chyba tak ekspresowego tempa! A my traktowaliśmy tę kolej rzeczy jako coś zupełnie naturalnego i oczywistego – to musiał być ten dzień, już, teraz i kropka!
Lipiec nadszedł zanim się obejrzeliśmy! Przez te kilka miesięcy jeździliśmy do księdza, umawiać się z orkiestrą, zaklepywać salę, a ja po lekcjach biegałam za zaproszeniami, balonami i ślubnymi dodatkami:) Rodzice szybciutko oswoili się z sytuacją i pomagali nam jak mogli. To oni zapewnili gościom pyszne jedzenie i sale do weselnej zabawy.
Z założenia nasz ślub był po to, by...założyć sobie złote krążki i przyrzec uczucia przed Bogiem. Niby oczywiste, choć nie dla wszystkich, patrząc na 100-osobowe weseliska i suknie za kilka tysięcy złotych... Moja sukienka – kupiona za prezent, który dostałam już przed ślubem – była używana i choć skromna, to według mnie najpiękniejsza! Na przekór zabobonom pojechałam po nią z przyszłym mężem i to on pomagał mi wybierać:) Garnitur również wybieraliśmy razem. Obrączki wybraliśmy z wygrawerowanymi naszymi imionami i datą ślubu. Z kolei zespół był dla nas wyborem oczywistym – widzieliśmy i słyszeliśmy tę orkiestrę już na kilku weselach i postanowiliśmy, że muszą grać i u nas! Był wokal, gitara, klawisze i saksofon. Wesele mieliśmy zaplanowane na 40 osób – tylko najbliższa rodzina.
Ogrom przygotowań i moja szkoła ( w maju i czerwcu zdawałam maturę) sprawiły, ze czas do dnia ślubu minął błyskawicznie!
Dzień przed ślubem odbył się tradycyjny polterabend, czyli tłuczenie butelek przed domem panny młodej – czyli moim, rzecz jasna. Trudno zliczyć tych wszystkich sąsiadów, kolegów ze szkoły i dalszą rodzinę, którzy przyszli złożyć nam tego wieczoru życzenia i wypić za naszą pomyślność:)
Rankiem udałam się do fryzjera, który był jedynym moim pomocnikiem w przedślubnych urodowych przygotowaniach. Makijaż zrobiłam sama, a paznokcie pomalowała mi szwagierka. Może i było mi wtedy troszkę przykro, ze zwyczajnie nie stać mnie na kosmetyczkę czy popularne i nieodzowne dla panny młodej „akryle”, ale teraz wzrusza mnie ta prostota... Byliśmy tacy naturalni, bez tej sztuczności i patetyzmu, jaki często widzi się na ślubach i weselach...
Mszę ślubną mieliśmy na 16:00. Ja przygotowywałam się u siebie i w białej sukience czekałam na Grzesia. Kiedy przyjechał i zobaczyłam go tak eleganckiego i przejętego, nie mogłam opanować uśmiechu... To było spełnienie moich marzeń...
Tradycyjnie zostaliśmy pobłogosławieni przez rodziców, a potem staliśmy przed moim domem ( z którego właśnie wyfruwałam) i czekaliśmy na pierwszych gości. Zapamiętam na zawsze babcię Łucję, która przyszła złożyć nam życzenia prowadzona przez mojego tatę – płakała, życząc nam szczęścia... dziś już jej z nami nie ma... Dziadek Antek był wtedy jeszcze mocnym, postawnym mężczyzną, który uścisnął nam dłonie pewnie i szczerze... Dziś nie ma śladu po tej dawnej sile... Ale pamiątka w postaci wspomnień i filmu pozostanie na zawsze...
Pół godziny przed planowaną mszą wyjechaliśmy do kościoła pięknie przystrojonym samochodem ze znajomym w roli kierowcy. Ksiądz powitał nas żartami i troszkę rozładował napięcie. Czas w kościele minął tak szybko, że nawet nie wiedzieliśmy kiedy mieliśmy już dłonie owinięte stułą i składaliśmy przysięgę. Pamiętam, jak brzmiały nasze głosy wzmocnione jeszcze mikrofonem i echem świątyni – głośno, wyraźnie, pewnie. Patrzyliśmy sobie w oczy – z uśmiechem. Ten uśmiech towarzyszy nam przez cały czas i pomaga pokonywać przeciwności losu:) Zanim założyliśmy sobie obrączki, pocałowaliśmy je. Nie oglądałam się za siebie, więc nie widziałam płaczu mamy i wzruszenia na twarzach innych gości... Dopiero później dowiedziałam się, ze takie było. Szczególnie, kiedy ksiądz zrobił nam „niespodziankę” i podczas składania próśb – w wersji śpiewanej – przystawiał nam mikrofon do ust... Zaśpiewaliśmy więc na własnym ślubie:)
Po wyjściu z kościoła zostaliśmy obrzuceni monetami – mój tata rzucał 2-złotówki, których później, już na sali, pełno miałam w tiulu sukni:). Życzenia, kwiaty, śmiech i łzy... Wiele z tych dobrych życzeń już się spełniło, a inne – jak to o dwójce dzieci – mam nadzieję, jeszcze się spełni.
W drodze na sale weselna mieliśmy...17 bram! Rozdaliśmy skrzynkę wódki i kartonik czekolad:) Salę mieliśmy kilkanaście kilometrów od kościoła – w sprawdzonym lokalu. Zostaliśmy przywitani chlebem i solą no i oczywiście mąż przeniósł mnie przez próg aż na salę, gdzie czekał szampan i muzyka. Pierwsze „sto lat”, „gorzko” i pierwszy taniec, który wywoływał w nas duży stres z uwagi na dosyć marne umiejętności taneczne, ale...udało się całkiem fajnie. Wybraliśmy utwór S. Krajewskiego, który po dziś mnie wzrusza... Wieczorem urwaliśmy się jeszcze na chwilkę do fotografa, a po powrocie była już tylko zabawa do białego rana!
To był wyjątkowy dzień, który już zawsze będzie kojarzył mi się z obecnością najbliższych, dobrymi życzeniami, uśmiechem i spojrzeniem męża: pełnym miłości... W tym roku minie 5 lat od naszego ślubu – aż trudno uwierzyć. Pokonaliśmy już wile trudności, doczekaliśmy się owocu naszej miłości, nasze życie ciągle się zmienia i my się zmieniamy, ale jedno zostaje niezmienne i wierzę, ze tak będzie już zawsze – „...miłość i wierność w zdrowiu i w chorobie, w szczęściu i w nieszczęściu, na dobre i na złe”...
Grzesiu, dziękuję, że jesteś.
Mama Julki/ Ola G.
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
Nadijka 2011.08.07 09:28
Jak poetycko . Super aż chciało się czytać ;)
Mama Julki 2011.03.10 16:59
Spititout - no Grzesiek to pięknie basował:)))) Mamy niepowtarzalne wspomnienia...
castilla 2011.03.10 12:37
miło się coś takiego czyta...
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.